Część MG:
Tytuł: W cieniu Siedmiu
Data rozpoczęcia: 8 maja 2005 roku (niedziela)
Świat: Toril (zapewne głównie Faerun) w uniwersum Forgotten Realms, a być może również kilka planów w pobliżu Pierwszej Sfery Materialnej, ale wszystko zgodne z terminologią systemu Dungeons and Dragons
Gracze: kto chce . Raczej na pewno brać będą udział Revan i Tiesto oraz bohaterki Łasiczki i Megane, ale jeżeli ktoś jeszcze (głównie chodzi mi o eMate'a, gdy wreszcie zdecyduje się, kim chce grać ) chce się dołączyć, to nie ma problemu. Ale niech mnie najpierw poinformuje!
Zasady pisania/postowania: dopóki nie dojdzie się do miejsca, w którym jakąś decyzję musi podjąć Mistrz Gry, wszyscy mogą pisać do woli.
Komentarz tudzież uwagi oraz wprowadzenie: nie chcę nikomu narzucać początkowej sytuacji jego postaci. Niech przeczyta, gdzie jest i co robi Xan, a następnie zdecyduje, co zrobić ze swoją postacią (jesteś zadowolony, Majin?). Podejrzewam, że Kamzo bardzo szybko będzie wiedział, co powinien teraz zrobić .
Część gracza:
Gwałtownie otwieram oczy. Początkowo widzę niewyraźnie, lecz po chwili mój wzrok wyostrza się. Leżę, zwinięty embrionalnie, na zimnej, kamiennej posadzce. Każdy jej element ma kształt starannie wykonanego siedmiokąta foremnego.
Sięgam dłonią w kierunku mego brzucha. Wyczuwam szerokie rozcięcie w kimono. Jednak pod nim nie ma żadnych ran. Jedynie lekko wypukła blizna znaczy ślad samobójczego cięcia.
Podnoszę się, lecz za chwilę znów padam na ziemię. Jestem bardzo słaby. Podpieram się na łokciach, klękam i ostrożnie wstaję. Przez chwilę się chwieję, lecz szybko odzyskuję równowagę.
Znajduję się w jakimś korytarzu, który kończy się za moimi plecami siedmiokątną ścianą. W ogóle wszystko wokół jest siedmiokątne. Ściany to precyzyjnie wykute foremne figury o siedmiu wierzchołkach, kolumny oddzielające od siebie kolejne części korytarza tworzą z podłogą i sufitem siedmioboczne prześwity. Architekt musiał mieć kompletnego świra na punkcie liczby siedem.
Po mym ciele przebiega dreszcz. Dopiero teraz zauważam, że w korytarzu jest bardzo zimno, a ja jestem ubrany tylko w jedwabne kimono, w dodatku postrzępione i dziurawe jak sito.
Kierowany nagłym impulsem sięgam rękami do boków, lecz nie znajduję tam rękojeści mieczy. Tak jak się spodziewałem, u pasa nie mam już moich wykonanych z baatoriańskiej stali kling.
Nagle do mych uszu dociera odległy głos. Wytężam słuch, jednak dopiero po dłuższej chwili znów go słyszę. Rozpoznaję wykrzyczane słowo. 'Szach'.
Zaczynam jak w transie kroczyć mrokiem korytarza w kierunku, z którego, jak sądzę, dobiega głos. Bez zastanowienia przekraczam zakręty, aż w końcu docieram do wielkich, siedmiokątnych drzwi. Otwieram je. Za nimi są kolejne. Je również otwieram. Podobnie jak cztery następne.
Po przejściu przez szóste wrota staję przed olbrzymią bramą. Nie jest siedmioboczna. Składa się z niewyobrażalnej ilości różnej wielkości siedmiokącików. Intuicja podpowiada mi, że ich astronomiczna ilość musi być podzielna przez siedem.
Zza wrót dobiega głos. Ten sam, który mnie przed nie przyprowadził. Teraz jednak jest już o wiele lepiej słyszalny. Choć trudno to sobie wyobrazić, każde zdanie, każdy wyraz, każda sylaba i każda głoska zdaje się wręcz ociekać sarkazmem, ironią, złośliwością i szyderstwem.
Na kolejne szachowe komentarze odpowiada inny głos. Jest o wiele cichszy, jednak budzi we mnie o wiele większy niepokój. To głos mężczyzny, który zabił Xerona i namówił mnie do popełnienia seppuku.
Nie myśląc o tym, co robię, popycham bramę i przekraczam jej podwoje. Mym oczom ukazuje się spora sala, urządzona, zgodnie z moimi oczekiwaniami, siedmiokątnie. Na jej środku, przy szachownicy, siedzi dwóch mężczyzn. Obydwaj mają na sobie długie, czarne szaty, lecz jeden ma na głowę zarzucony kaptur, drugi zaś nosi kapelusz z szerokim rondem.
- Szach! – głos zakapturzonego jest tak nagły, że aż podskakuję.
- Nierozmyślne posunięcie – bas kapelusznika jest cichy i spokojny – Szachując mnie, sam się odsłoniłeś.
Przesuwa jedną z figur. Odpowiedzią jest szyderczy śmiech drugiego gracza.
- Czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? Czy naprawdę nie widzisz, jak cię podpuszczam?
Ruch figury. Kapelusznik podpiera głowę na lewej ręce.
- Kolejne nierozmyślne posunięcie – mruczy niewyraźnie, przesuwając figurę. Zakapturzony znów wybucha śmiechem.
- Nie byłbym tego taki pewien – mówi cienkim falsetem z wyraźną drwiną. Wykonuje ruch, po czym dodaje normalnym głosem – Szach i mat.
Kapelusznik wstaje i zastyga nad szachownicą, jakby nie mógł uwierzyć w swoją porażkę. Jego przeciwnik prycha, po czym przemawia, znów modulując głos na falset:
- Obawiam się, że znowu przegrałeś.
Robię do tyłu dwa kroki, po czym obracam się, chcąc opuścić salę. Nic z tego. Drzwi zatrzaskują mi się przed nosem.
- Och, jacy ci śmiertelnicy są w dzisiejszych czasach niewychowani – ton zakapturzonego jest wybitnie teatralny – Najpierw wchodzą do czyjejś komnaty, a później od razu chcą z niej wyjść, nie przywitawszy się nawet – kręci głową – Nie spodziewałem się tego po tobie, Xan.
Czuję się niewyobrażalnie głupio, jestem zakłopotany, kompletnie nie wiem, co powiedzieć. Ciszę przerywa ponownie głos mężczyzny w kapturze:
- Ale, jak mawia Vecna, nie ma co płakać nad rozlanym eliksirem. Skoro już tu jesteś, niech się stanie zadość ceremoniałowi.
Zdejmuje z głowy kaptur, jednocześnie zrzucając z siebie czarną szatę, która pada z cichym szelestem na podłogę. Wzdycham mimowolnie. Mężczyzna jest liszem. Elegancki fioletowo-granatowy strój osłania jego pokryte wysuszoną skórą i resztkami mięśni kości. Jednak najbardziej niepokojąca jest czaszka, nieozdobiona żadną koroną, diademem ani tiarą. Oczodoły są puste, nie ma w nich charakterystycznych dla liszów kul karmazynowego światła. Równie nietypowa jest broń mężczyzny – zamiast kija czy sztyletu dostrzegam wystającą ponad plecami rękojeść miecza.
- Witam w skromnych progach Fortecy Żalu – mówi, kłaniając się zamaszyście – Nazywam się Rabican, zwą mnie zaś bardzo różnie. Jak się zapewne domyśliłeś, należę do Siedmiu. Jako że jestem spośród nich najpotężniejszy, będę reprezentować honory domu.
Siada na krześle obok szachownicy, wcześniej obróciwszy je w moim kierunku przy pomocy telekinezy. Zdejmuje z pleców pochwę z mieczem i kładzie ją sobie na kolanach, po czym rozsiada się wygodnie i zakłada nogę na nogę.
Z zapatrzenia wyrywa mnie głos drugiego mężczyzny:
- Nazywam się Falk – mówi, uchylając lekko kapelusza – Deadalus Falk, Kapłan Ciemności.
Siada na drugim krześle. Obydwaj milczą, a ja zastanawiam się, na co czekają. Po paru sekundach dowiaduję się tego. Z cienia wyłaniają się kolejni mężczyźni, przedstawiając się i siadając na niezauważonych przeze mnie dotąd siedzeniach.
- Fhjull Rozdwojony Język – znajomy cornugon nawet na mnie nie spogląda, usadawiając się czym prędzej po prawicy Rabicana.
- Ribald Kramarz, do usług – wbrew moim oczekiwaniom spojrzenie pomarańczowo-zielonego elfiego maga jest dość życzliwe.
- Kurufin, syn Feanora – znany mi elf siada, nie zdejmując rąk z rękojeści sztyletów trzymanych w pochwach przy pasie. Wierci mnie wciąż złym wzrokiem.
Ostatni wyłania się z cienia niebieskowłosy o śnieżnobiałej skórze. Nic nie mówiąc, zajmuje miejsce najdalsze od innych spośród Siedmiu.
Z niepokojem stwierdzam, że nie ma nigdzie Yoela. Rabican albo jest bardzo domyślny, albo cały czas sonduje mi umysł, gdyż po chwili przemawia, wyjaśniając tę sprawę:
- Z całą pewnością zauważyłeś już, że brakuje tu Kapłana Światłości – mówi, bawiąc się trzymaną w kościstych palcach figurą szachową – Vecna powiedział niegdyś: "Tylko siedem osób może znaleźć się jednocześnie w Fortecy Żalu". Jednak nie sugeruj się tym. Staruszek był wtedy dość mocno pijany, jego głowa jest nadzwyczaj mało odporna na Eteryczne Piwo Melfa. Tak naprawdę po prostu nie pozwoliłem Yoelowi tutaj przyjść. Jest zbyt wrażliwy.
Przerywa na chwilę, robiąc efektowną pauzę, ale już po paru sekundach kontynuuje.
- Zebraliśmy się tutaj, by omówić twoją kwestię, Xan. Konkretnie kwestię demona, z którym jesteś wciąż połączony. Cała sprawa jest dość nieprzyjemna, ale jakoś sobie z nią poradzimy – wciąga głośno powietrze – Znasz już w wystarczającym stopniu historię Tichondriusa, nie będę ci jej teraz opowiadał, szkoda czasu. Jak wiesz, inkub ten został przez nas uwięziony w malutkiej sferze, później zaś portalik do tego miejsca umieszczono na twoim ramieniu. Niestety, mag, który tego dokonał, okazał się zwykłym partaczem. Zamiast połączyć esencję tanar'ri tylko z twoim ciałem, połączył ją również z dwoma pozostałymi częściami twego wcielenia: umysłem i duchem. Z tego powodu twoja śmierć, wbrew naszym oczekiwaniom, nie zerwała więzi. Jest tylko jeden sposób, aby tego dokonać...
- Jaki?! – nie wytrzymuję. Po chwili czuję na całym ciele ból, odrywam się od podłogi i uderzam w ścianę, rozpłaszczając się na niej. Podchodzi do mnie Kurufin.
- Teraz przemawia Rabican – mówi, zbliżając jeden ze swych sztyletów do mego gardła – Nie waż się mu przerywać.
Do elfa podchodzi od tyłu lisz. Stuka go kościstym palcem w ramię. Syn Feanora odwraca się, a Rabican uderza go z półobrotu otwartą dłonią w twarz. Kurufin pada na kamienną posadzkę. Próbuje się podnieść, jednak lisz marszczy skórę nad pustymi oczodołami, a jego towarzysz zostaje wręcz przyszpilony do podłogi.
- Nigdy więcej tego nie rób – Rabican przemawia powoli, starannie dobierając słowa – To ja tu decyduję, kto mówi i komu należy wymierzyć karę.
Moc, zarówno ta trzymająca elfa przy ziemi, jak i ta rozpłaszczająca mnie na ścianie, gwałtownie ustępuje. Kurufin podnosi się i wraca na miejsce, otrzepawszy się z kurzu, ja zaś uderzam o podłogę. Oczekuję, że stojący obok Rabican poda mi rękę, lecz on tylko ponownie zasiada na swym krześle. Wstaję więc sam, a lisz kontynuuje swoje wywody.
- Jedynym sposobem, aby zerwać twoją więź z Tichondriusem, jest spowodowanie twojej śmierci na wszystkich trzech płaszczyznach jaźni. Jednak spowoduje to twoje unicestwienie – Rabican robi pauzę, a ja przełykam głośno ślinę. Skoro Falk nie wzdragał się przed spowodowaniem śmierci mego ciała, to czemu ma się wzdragać przed zakończeniem mego istnienia? – Aby móc zniszczyć Tichondriusa, musimy najpierw zerwać twoją więź z nim, bo inaczej sami zostaniemy uwięzieni w jego małej sferze. Jednak na razie nie możemy podjąć wiadomych działań. Panuje wśród nas na ogół równość i demokracja, więc przeprowadziliśmy małe głosowanie i okazało się, że czterej z nas nie chcą, byś został unicestwiony – wzdycham z ulgą. Zastanawiam się tylko, kto tak głosował. Po chwili Rabican zaspokaja moją ciekawość – Naturalnie w twojej obronie wystąpił Yoel, poparł go jego przyjaciel Falk. Lekko skłonili się w tym kierunku również Fhjull i Ribald.
Jestem szczerze zdziwiony takimi informacjami. W ogóle nie spodziewałem się, by Falk, Fhjull czy Ribald mogli mnie poprzeć. Lisz dostrzega moje zdziwienie. Wykonuje lekki gest dłonią w kierunku niebieskowłosego.
- Zadecydowaliśmy – białoskóry mężczyzna mówi powoli, nie spiesząc się, głosem zimnym i całkowicie pozbawionym jakichkolwiek emocji – że wyślemy cię ponownie do Pierwszej. Jeżeli dopisze ci szczęście, zdołasz opanować, a nawet wchłonąć Tichondriusa. Jeżeli będziesz miał pecha, to on opanuje lub wchłonie ciebie.
Kończy beznamiętną przemowę kilkoma zawiłymi ruchami dłoni. Otwiera się biało-granatowy portal. Przekraczam go, zastanawiając się, jak mocno Siedmiu będzie ingerować w moje nowe życie.
***
Pojawiam się u drzwi jakiejś obskurnej tawerny. Jest noc. Przez chwilę kręci mi się w głowie i zataczam się lekko, ale nie dziwi to przechodzących ludzi. Myślą, że jestem pijany.
W końcu zbieram się w sobie i odzyskuję normalny stan. Spoglądam po sobie. Moje kimono wygląda jak nowe, u pasa wisi dziwnie lekka sakiewka oraz dwa miecze. Nie są to jednak te wspaniałe klingi z baatoriańskiej zielonej stali, które wykuł dla mnie Fhjull. Mają drewniane, pozbawione laki, lecz nieprzypominające shirasaya pochwy, w których znajdują się kozuka, kogai oraz hashi, zaś ich rękojeści pokryte są białym bawełnianym oplotem, pod którym skryte są miedziane menuki.
Przekraczam próg karczmy. Siadam przy jednym ze stołów i czekam na kogoś, kto raczy spytać mnie o moje zamówienie. Barman podchodzi do mnie po około trzydziestu minutach. Do jedzenia biorę jedynie chleb, na pytanie o coś do picia odpowiadam jednym słowem: "Woda". Po kolejnej połowie godziny dostaję bochen razowca i potwornie brudny kufel wypełniony mętną wodą. Przechodzi mnie dreszcz. Ale czego się spodziewałem po takim miejscu?
Zjadam chleb, lecz cieczy z kufla nie tykam. Zauważam, że jakiś mężczyzna siedzący przy stole w rogu pomieszczenia przypatruje mi się natarczywie. Zostawiam na pokrytym warstwą brudu meblu kilka miedziaków i wychodzę.
Trafiłem do jakiegoś nieznanego mi miasta. Usiłuję znaleźć jakiś charakterystyczny obiekt, który umożliwiłby rozpoznanie, gdzie ja właściwie jestem, ale nie udaje mi się.
Gdy idę jedną z ciemnych, bocznych uliczek, drogę zastępuje mi jakiś człowiek. To mężczyzna z karczmy. Nie wiem, jakim cudem zdołał mnie zaskoczyć. Zaczynam się cofać, sięgając jednocześnie po miecze. Człowiek patrzy mi w oczy. Czuję, jak moja wola słabnie, aż w końcu łamie się i pęka. Jednak ostatkiem sił opieram się dominacji i jedynie zasypiam.
***
Budzę się zlany potem. Rozglądam się wokół siebie. Jestem chyba w jakimś sarkofagu, przywiązany do jego dna. Jest mi zimno. Zauważam, że nie mam przy sobie swoich mieczy. Mój niepokój wzrasta. Gdy osiąga już apogeum, wieko trumny odchyla się i widzę nad sobą twarz mężczyzny z karczmy. Teraz mogę przyjrzeć jej się dokładniej.
Skóra człowieka jest nienaturalnie blada, lecz jego rysy nadzwyczaj ostre i dzikie. Zupełnie białe włosy są długie i rozpuszczone, przez co prawie dotykają mojej twarzy. Obrazu dopełniają oczy o czerwonych tęczówkach i usta tej samej, jaskrawej barwy.
Mężczyzna uśmiecha się, odsłaniając zęby. Teraz nie mam już wątpliwości. To wampir.
- Nie musisz się mnie obawiać – mówi uspokajającym tonem, wzmacniając wrażenie magią psychologiczną – Nie chcę cię zabić.
Przejeżdża dłonią po mojej twarzy. Podobne do brzytw pazury o mało nie rozcinają skóry na niej. Odsuwa rękę i znowu się uśmiecha.
- Twa nieśmiertelna krew pomoże mi zmienić tą ohydną powłokę z powrotem w normalne ludzkie ciało. Nie masz się czego obawiać, nie skrzywdzę cię. Nie mogę stracić tak wspaniałej okazji.
Nagle przybliża do mnie swą bladą twarz. Przysysa mi się do szyi i ssie krew. Ledwo powstrzymuję się od krzyku, który na pewno nic by nie dał, a mógłby rozeźlić bestię.
- Nie jesteś głupi – na ustach wampira po skończonym posiłku nie widać ani kropli krwi – Wiesz sporo o moim rodzaju. Każda z moich dotychczasowych ofiar zawsze darła się wniebogłosy i wyrywała, nikt nie domyślił się, że rana po moim ugryzieniu natychmiast się zabliźni. Niegłupi z ciebie człowiek.
Uśmiecha się, po czym odsuwa i zamyka sarkofag. Zastanawiam się, co teraz robi siódemka moich znajomych. Może zrywają boki ze śmiechu? Czuję pulsowanie znamienia. Wiem, że z pomocą Tichondriusa mogę się uwolnić, ale nie ulegam pokusie. Zamiast tego modlę się na zmianę do Ilmatera, Torma i Tyra. Nie wiem, kiedy zasypiam.
Miyamoto Hachimaro
obiit Anno Discordiae MMVII
Idus Ianuarias
Hic natus est
Q'ccaon'naeaeccer
Anno Discordiae MMVII
Ante Diem XIII Kalendas Martiae