Żyję od dawna. Mam 18 lat, a mimo to żyję od dawna. Pamiętam jak dawno temu, miałem wtedy może jakieś 4 lata, tata powiedział mi, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga i że kiedyś dzięki życiu pełnego nieustającej wiary, staniemy przed Jego obliczem by odebrać wspaniałą nagrodę w postaci życia wiecznego. Od dawna byłem więc wychowywany w duchu religii i nie wiedząc czemu w dniu moich trzynastych urodzin mój ojciec, pokorny sługa wspaniałego i jedynego Boga, wioząc dla mnie prezent zginął w wypadku samochodowym. Dlaczego? Miałem następnej nocy sen ......
Stoję na środku pokoju. Stoję tam od dawna. Na twardej, zakurzonej podłodze. Ciągle pada kurz. Pada już od dawna. Powietrze jest gęste i może dlatego mają takie miny. Twarze. Od dawna patrzą się na mnie, odbite na zakurzonej podłodze. Jest zimno. Coraz zimniej. Nic nie widzę. Nawet twarzy tępo wbijających we mnie swoje ślepe spojrzenia. Jedynie czuję. Zimno. Jakby śnieg. Zamiast od dawna padającego kurzu. Z trudem trzymam się na nogach. Ale nie mogę upaść. Nawet gdybym chciał. Czuję, że coś się zbliża. Chcę otworzyć oczy. Otwieram. Twarze zniknęły. Pokój jest pełny śniegu. Ale dalej pada kurz. Wytężam wzrok. Widzę drzewo. Wygląda na stare, jakby stało tu od dawna. Jedno mrugnięcie. Drzewo znika. Drugie mrugnięcie. Postać. Chyba coś mówi. Nie rozumiem. Trzecie mrugnięcie. Stoi przy mnie. Widzę twarz. Nic nie widać. Chyba postać krzyczy. Nic nie słyszę. Czwarte mrugnięcie. Oczy tylko widać. Całe przekrwione i płynie z nich krew. Widzę błyskawicę. Z daleka. Postać też już widzę z daleka. Błyskawica trafia. Rozbija osobę na kawałki. Te kawałki.. To chyba ptaki. Całe czarne. Tylko.... Twarze....Ptaki z ludzkimi głowami o wyrazie twarzy....Piąte mrugnięcie. Znowu widzę drzewo. Na nim ptaki. Spoglądam w dół. Widzę plamę krwi. To te łzy.. Krew miesza się z kurzem. Porusza się. Plama ożywa. Nabiera ludzkich kształtów. Formuje się w postać. W powietrzu unosi się zapach stęchlizny. Staje się nie do zniesienia. Widzę...Osoba...Ona chyba też. Też mnie poznała. To mój...zmarły...ojciec.. Próbuje coś powiedzieć. Z ust tylko kurz. I krew. Od dawna krew. Od dawna kurz. Szóste mrugnięcie. Widzę samochód. W nim tata. Na siedzeniu paczka. Prawdopodobnie prezent. Prawdopodobnie mój. Pada deszcz. Mgła spowija krajobraz. Drugi pojazd. Porusza się. Ale nie jedzie. W nim...ja. Ale taki obcy jakby nie ja. Siedzę już w nim od dawna. Chyba... Zbliżam się. Zakręt. I droga. Droga do nikąd. A na końcu drogi, On. Dojeżdżam do Niego. Ojciec już jest. Płacze. A On się śmieje. Tata klęka. W ręku trzyma prezent. Klęczy już od dawna. Krople ciężkiego deszczu spływają po jego czole. Mieszają się z równe ciężkimi łzami. Uderzają o zakurzoną drogę i niesione głuchym echem znikają na tle mrocznego horyzontu. Podchodzę do niego. Ale idąc oddalam się. Coraz dalej.. dalej.. Jednak widzę siebie. Tylko, że z daleka. Taki ja jakby nie ja. Unoszę rękę. W niej głowa. Moja głowa. Tylko taka dziwna. Jakby nie moja. Obłędny wyraz twarzy. Dziki śmiech. Ale znajomy. Prawie mój. Prawie bo jakiś obcy. Staje się coraz głośniejszy. Ojciec zatyka uszy. Ale ma dłonie ze szkła. W końcu pada na ziemie. Już nic nie słyszy. Nic nie widzi. Nic nie czuje. Pokrywa się kurzem. Staje się częścią drogi do nikąd. Drogi do Niego. Tylko prezent zostaje. Tylko to.. Nie Jego dzieło, dzieło człowieka.
Czy to na pewno był sen. Wtedy nie wiedziałem, nie jestem przekonany i dzisiaj. To jednak nie ma już żadnego znaczenia. Nic nie ma już znaczenia.
Po pogrzebie spytałem mamę czemu tata musiał odejść. Odpowiedziała, że On tak chciał, że ojciec był Mu potrzebny. Gdy stwierdziłem, że widocznie nie jest taki potężny skoro nie potrafi obejść się bez pomocy zwykłego człowieka, wybiegła z płaczem zamykając mnie na klucz. Ale się jej nie dziwię, ponieważ nie była w stanie mnie zrozumieć. Nikt nie był.... Rozejrzałem się po pokoju. Z powodu nagłej śmierci ojca, matka nie miała czasu posprzątać, więc na pułkach zalegał kurz. Wstałem z łóżka i podszedłem do okna by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Gdy otworzyłem okiennice do pokoju wpadły promienie zachodzącego słońca. Kończył się kolejny dzień, a z końcem każdego zbliżałem się do nieuniknionego. Pytanie-początku czy końca. Gdy już miałem się odwrócić, spostrzegłem postać stojącą w cieniu ogromnego drzewa. Mimo, iż wytężałem wzrok, nie byłem wstanie dostrzec twarzy ukrytej w mroku. Nagle postać zniknęła. Po prostu zniknęła. Nie wiedziałem co zrobić. W pośpiechu rozglądałem się dookoła ale tajemnicza osoba nie pozostawiła po sobie najmniejszego śladu. Tylko dlaczego tak zależało mi na jej odnalezieniu? Nie wiem. To było we mnie i to coś przeszywało mnie coraz większym niepokojem, który z czasem przerodził się w paniczny strach. Krople zimnego potu spływały po trzęsącym się ciele, a serce biło z nieprawdopodobną prędkością i siłą. W pewnym momencie usłyszałem jakby swoje imię. Gwałtownie się obróciłem, gdyż wydawało mi się, że ktoś za mną stoi. Nikogo nie było. Rozejrzałem się po pokoju. Coś było nie tak. Pomieszczenie nie było takie same. Niby nic się nie zmieniło, a jednak czegoś tu nie rozumiałem. Powoli podszedłem do biurka i...Nie było na nim kurzu. Po prostu zniknął.........
VegatZ
You seek a God to stand above you,
wrapping healing arms around you.
You'll find another God of pain,
a God of suffering and tears.