Tutaj może wspomnę, że na własne potrzeby wydzielam dwie kategorie: shōnen klasyczny i shōnen nietypowy. Może to zboczenie psychiatry - używamy neuroleptyków klasycznych i atypowych, i jakoś tak mi się chyba skojarzyło... Shōnen klasyczny to Dragon Ball, oczywiście. Naruto i Bleacha zaliczam do drugiej generacji. Czasy się zmieniły i teraz tworzy się nieco inaczej niż 20-30 lat temu. I dodam swój własny osobisty komentarz, że jak DB i YYH są świetnymi shōnenami klasycznymi, zaś Naruto jest genialnym shōnenem nowej generacji, o tyle w przypadku Bleacha trochę to Kubo nie wyszło... Ale, jak napisałam, to tylko i wyłącznie moje zdanie. Poza tym Bleacha uwielbiam równie mocno jak Naruto, więc jedno nie ma nic wspólnego z drugim.
Yu Yu Hakusho jako tytuł poznałam bodaj w 1996, kiedy przeczytałam artykuł w czasopiśmie Secret Service. Z miejsca zainteresowałam się tą serią i miałam wielką chęć obejrzeć - ostatecznie historia czterech gości walczących z demonami może zaciekawić nastolatkę, prawda? Nawet jeśli owa nastolatka jednocześnie zakochana jest w Sailor Moon. Cóż, serię udało się zobaczyć po 15 latach


YYH to manga z pierwszej połowy lat 90-tych, na podstawie której anime zostało nakręcone jakoś w połowie dekady. O ile się zorientowałam, cieszyło się w Japonii sporą popularnością. Historia zaczyna się, gdy 15-letni Yuusuke Urameshi, delikwent znany ze skandalicznej postawy w szkole oraz bójek z okolicznymi łobuzami, zostaje potrącony przez samochód, ratując dziecko. Władca zaświatów daje Yuusuke możliwość zmartwychwstania, później zaś czyni go jednym z "detektywów" na swoich usługach. W międzyczasie Yuusuke odkrywa swoje moce, a także poznaje przyszłych towarzyszy broni.
YYH to typowy shōnen: z treningiem, z turniejami, przede wszystkim z biciem się aż do znudzenia. Tutaj nic nie zaskakuje - poza właśnie solidnością w przedstawianiu tego wszystkiego. I niewątpliwą fantazją autora. Niektóre motywy kojarzą się z Dragon Ballem, ale po obejrzeniu serii nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zarówno Kishimoto, jak i Kubo, pilnie YYH czytali i oglądali, ponieważ bardzo dużo motywów jest żywcem zerżniętych z tej serii! O ile w przypadku Kishimoto ma to miejsce przeważnie w przypadku technik walk, o tyle Kubo przejął także niektóre rozwiązania fabularne, huh. YYH jest przebogate, jeśli chodzi właśnie o najróżniejsze techniki - i muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Choć nie zmienia to faktu, że trzech czwartych już nie pamiętam, heh.
Animacja stoi na wysokim, przyzwoitym poziomie anime z lat 90-tych. Moją uwagę zwróciło przywiązanie wagi do szczegółów, wyrażające się tym, że jak jakaś postać miała w wyniku walki dziurę w ubraniu, to miała ją do końca, a jeśli w międzyczasie straciła buty, to ich nagle nie zyskała w trakcie. Animacja poza tym dynamiczna i wartka.
Dynamiczna i wartka jest też akcja. W tej serii nie ma żadnych smętów - a jeśli już są, to wita się je z pewnym takim uczuciem wytchnienia. Poza tym to nie są zwykle smęty, tylko przeważnie retrospekcje bohaterów, które rzucają nowe światło na ich poczynania, bądź jakieś ich przemyślenia, z których zwykle wynika coś pozytywnego - nie można więc narzekać. Odnośnie zaś fabuły, hmm... To nie jest epos, to jest klasyczny shōnen, więc też nie można za bardzo narzekać - ale muszę przyznać, że przez drugi arc przebrnęłam z trudem, ponieważ przedstawia tylko i wyłącznie turniej sztuk walki ze wszystkimi kilkudziesięcioma pojedynkami, heh. Trudno mi się było skoncentrować na oglądaniu i czasami nawet myślałam o zupełnie innych rzeczach, a to zbyt dobrze nie świadczy o poziomie fabularnym. Na szczęście od arca trzeciego pojawiła się jakaś sensowna fabuła, a arc czwarty był pod tym względem nawet lepszy.
O postaciach tym razem będzie mało - dość powiedzieć, że wydają się mocno standardowi. Yuusuke, główny bohater, jest standardowym głównym bohaterem ze skłonnością do wybitki, wybuchowym temperamentem i żądzą treningu. Hiei, demon, kurdupel ze skłonnością do alienacji i outsiderstwa, chodzący własnymi ścieżkami i robiący, na co ma ochotę - jakoś mocno mi się kojarzył z Vegetą, Sasuke i Hitsugayą, choć to ostatnie może przez wzrost i łypanie spode łba





Co jest absolutnie największą zaletą tej serii, to kompletnie zwariowany i fantazyjny humor. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam anime, przy którym tak głośno się śmiałam - i to w najmniej oczekiwanych momentach. Scenki w rodzaju: dzwonienie do świata realnego ze świata demonów (przez komórkę, owszem), narady wojenne przy pomocy kartek, pościg na rowerze za autem terenowym, ucieczka przed wybuchową ciężarówką rodem ze Ściganego i wiele, wiele innych - ta seria po prostu zabija

Mimo okresowego braku fabuły po zakończeniu serii ma się wrażenie, że obejrzało się kompletną historię. Podobało mi się nawiązywanie do wcześniejszych wydarzeń, a nie kompletne odcinanie się od przeszłości - zapewniało to swoistą ciągłość historii. Podobało mi się to, że anime - pomimo tradycyjnych motywów ze wskrzeszaniem postaci - potrafiło być ponure i mroczne. Podobały mi się relacje między bohaterami - ze wskazaniem na kilka fikcyjnych i faktycznych ciekawych związków, zarówno damsko-męskich, jak i męsko-męskich. Podobało mi się, że ta seria była mocno realistyczna pomimo otoczki fantasy i nawet moce bohaterów były przeważnie uzasadnione. Zakończenie sprawia, że człowiek pozostaje z uczuciem sytości i zadowolenia: wszystkie wątki zostały fajnie splecione i zakończone - bądź otwarte, gdy trzeba było.
Jeśli ktoś chce obejrzeć porządne anime shōnen - bez przesadnej epickości czy szczególnej głębi emocjonalnej - polecam Yu Yu Hakusho ze szczerego serca. Mnie się po nim aż zatęskniło do starego dobrego Dragon Balla, ponieważ YYH bez wątpienia ma owego klasycznego ducha
