Kącik fana

Dragon Ball

Klub Fana » FanFicki » Dragon Ball AZ » Dark Kaioshin Saga » Część IV » Rozdział LXXXIX
Dragon Ball AZ
Dark Kaioshin Saga
Część IV: Koniec
Rozdział LXXXIX - Niespodziewany powrót
 

– Nie chcę cię martwić, Saladin, ale nie masz szans – powiedział Gohan. – Może i jestem nieco osłabiony po pojedynku z Gotenem, ale nie na tyle, by nie dać rady komuś takiemu jak ty.

– Ojciec cię nie nauczył, że nie należy niedoceniać przeciwnika? – odparł w tym samym tonie Saladin, owijając sobie ogon dookoła pasa. – A więc patrz teraz!!! – krzyknął nagle, tworząc na dłoni okrągła kulę Ki i posyłając ją w powietrze.

Po krótkiej chwili pocisk eksplodował zmieniając się w emanujący bladym światłem okrągły obiekt.

Saladin spojrzał na niego, czując błyskawiczny przypływ adrenaliny.

Gohan skojarzył co się dzieje, widział już kiedyś coś takiego.

– NIE!!! – wrzasnął doskakując do przeciwnika. Błyskawicznie skojarzył fakty. Próbując wyrwać bratu Vegety owinięty wokół talii ogon mógłby nie zdążyć. Miał tylko jedno wyjście.

Jedną dłonią złapał Saladina za szyję, a drugą przystawił mu do głowy, a konkretniej – do oczu, po czym wystrzelił tak silny Ki-blast jak tylko potrafił.

Saiyan zawył z bólu, kiedy jego gałki oczne momentalnie zwęgliły się od mocy ataku. Poleciał do tyłu na kilkanaście metrów i bezwładnie uderzył o ziemię, przez chwilę sunąc po niej zanim się zatrzymał.

– Spróbuj teraz spojrzeć na swój sztuczny księżyc – Gohan splunął, ale zaraz potem się uśmiechnął. – Gdybyś od razu zaczął się przemieniać, zamiast heroicznie ratować mojego braciszka to pewnie byś zdążył. Cóż, wygląda, że mam dzisiaj wyjątkowe szczęście.

Saladin zawył tylko, łapiąc się za twarz, ból był potworny, niemal nie do wytrzymania.

– Boli? – zapytał sarkastycznie starszy syn Goku. – Nie martw się, długo nie poboli. Ty dla odmiany masz dzisiaj pecha. – Półsaiyan złączył dłonie nad głową.

– MA... – kopnięty w tył głowy Gohan nie zdążył dokończyć okrzyku, poleciał do przodu i zarył o ziemię, przez chwilę trąc o skalny grunt. Niemal od razu odbił się dłońmi i stanął na nogach. Jego twarz pokryta była licznymi, brudnymi i krwawiącymi zadrapaniami.

– Kto... – zaczął wściekle, gotów bez wahania zabić napastnika niezależnie od tego kim się okaże.

Jednak tożsamość napastnika sprawiła, że się zawahał. Po prostu zamarł w bezruchu.

Stał przed nim nikt inny jak Piccolo we własnej, zielonej osobie.

Fala uderzyła o burtę kutra, wstrząsając pokładem i przewracając kilku członków załogi.

– Co się dzieje? – krzyknął kapitan. – Skąd te fale, przecież nie ma wiatru!?

– Nie mam pojęcia, kapitanie – odrzekł pierwszy oficer. – Ale mamy jeszcze jeden problem. Złapaliśmy coś dużego.

– Jak dużego?

– Na pewno nie jest to tuńczyk. Co najmniej rekin i to duży. Strasznie ciężki.

– Wyciągać! Tylko ostrożnie, nie zniszczcie sieci.

Wspólnymi siłami z mała pomocą automatycznego dźwigu załodze udało się wydobyć sieć na pokład, razem z jej zawartością, którą okazał się być niewysoki mężczyzna, najwyraźniej topielec, gdyż skórę miał całą zszarzałą od wody. Na ciele widać było liczne obrażenia.

– Na Wszechmogącego! Skąd on się tu wziął? – marynarze byli wyraźnie poruszeni tą sytuacją.

– Kapitanie! On trzyma coś w dłoni.

Rzeczywiście, dłoń trupa kurczowo zaciśnięta była na jakimś małym, okrągłym przedmiocie.

– Więc na co czekasz? – zapytał kapitan. – Sprawdź co to.

– Ja?

– Pospiesz się!

Marynarz głośno przełknął ślinę, podchodząc niepewnie do trupa i pochylając się nad nim. Zaczął manipulować przy dłoni tamtego. Była zadziwiająco silnie zaciśnięta na niewielkiej pomarańczowej kuli.

W tym momencie topielec drgnął.

Pierwszy oficer targnął się do tyłu tak gwałtownie, iż niemal stracił przytomność uderzając tyłem głowy o pokład.

Wyłowiony mężczyzna otworzył oczy i wstał powoli. Marynarze zaczęli się cofać w przerażeniu.

– Gdzie jestem? – zapytał wyraźnie. – Skąd się tu wziąłem?

– Je... jesteś na pokładzie "Węża Morskiego" – powiedział niepewnie kapitan. – Wy... wyłowiliśmy cię przed chwilą. Myśleliśmy, że nie żyjesz.

– Wyłowiliście? – mężczyzna zauważył, że faktycznie nogi ma zaplątane w sieć rybacką. – Masakra – uśmiechnął się. – Widać na bezrybiu i Cancer ryba.

– Hę? – zdziwił się kapitan, ale nie otrzymał odpowiedzi. Jakby mało było dziwactwa nagle z nieba – jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie – zleciała jeszcze trójka osobników o równie szarej skórze co domniemany topielec.

– Cancer! – powiedziała z wyraźną ulgą wysoka kobieta z burzą niebieskich loków na głowie. – Jednak nie zostałeś zniszczony!

– Ano nie, ale było blisko.

– Radar wykrył Smoczą Kulę – powiedział najwyższy z przybyłych, mierzący ponad dwa metry facet o twarzy seryjnego mordercy. – Masz ją?

– Owszem – nazwany Cancerem podał pomarańczową kulkę rozmówcy, kapitan zauważył, że była ozdobiona gwiazdką. – Czy... czy Virgo została zniszczona? Leżałem na dnie, kiedy to spadło na mnie razem z jej ręką.

Dryblas potwierdził to skinieniem głowy.

– Nie ma teraz czasu na żale. Możesz lecieć z nami?

– Nie sądzę. Nie udało mi się nawet dotrzeć do brzegu z tą kulą... Po drodze chyba miałem jakieś zwarcie, bo ocknąłem się tutaj.

– W takim razie zostajesz tu. My musimy znaleźć resztę kul. Opóźniałbyś nas.

Cancer skinął głową. Trójka latających osobników odbiła się z pokładu i po chwili zniknęła na horyzoncie.

– Wygląda na to, że trochę z wami zostanę – powiedział szaroskóry. – No to jak, mam zrefować żagle czy co wy tam robicie na takich statkach?

Cała załoga wpatrywała się w niego w osłupieniu, niektórym nieco poopadały szczęki.

– Co? Czy powiedziałem coś nie tak?

Gohan przez chwilę wpatrywał się swego byłego nauczyciela nie mogąc wykrztusić ani słowa.

– P-Piccolo? To naprawdę ty?

Nameczanin nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w półsaiyana zimnym wzrokiem. Nie miał na sobie turbana i peleryny.

Gohan przełknął ślinę. Na taką sytuację nie był przygotowany. Nie chodziło nawet o to, że nie chciał walczyć z Piccolo. Nie miał przed tym większych oporów niż przed starciem z Gotenem. Starszy z braci Son wahał się, gdyż właśnie okazało się, że jeden z faktów, które przekazał mu Kaioshin nie był prawdą. Władca Wschodniej Megagalaktyki twierdził, że Piccolo nie ma na Ziemi, że nie żyje, zabity gdzieś w kosmosie, tysiące lat świetlnych od Ziemi.

Jak dotąd informacje Kaioshina zawsze okazywały się prawdziwe. Teraz było inaczej. Dlatego Gohan się wahał.

– Son Gohan – powiedział powoli Nameczanin, głos miał jakby nieco inny niż Saiyan to pamiętał, z drugiej strony już dość dawno nie widział się ze swym dawnym mentorem – co się z tobą stało? Dlaczego walczysz po stronie wrogów Ziemi?

– Ja... – zaczął niepewnie syn Goku – ja... po prostu walczę po zwycięskiej stronie – powiedział znacznie normalniejszym głosem, najwyraźniej powoli odzyskując rezon.

– Kiedyś byłeś wielkim wojownikiem – stwierdził smutno Piccolo. – Pamiętasz swoją walkę z Cellem?

– Którą? – odparł Gohan. – Tą w której przez moją głupotę zginął mój ojciec czy tę drugą, kiedy z tego samego powodu to ja dałem się zabić? – Nameczanin milczał. – Byłem przegrańcem. O co wtedy walczyłem? O ludzkość? O Ziemię? Nie rozśmieszaj mnie! To nie są rzeczy warte, by za nie nadstawiać karku.

– Posłuchaj sam siebie! – huknął Nameczanin. – Nie mówisz, jak Gohan, którego znałem.

– Bo nie jestem już tym, kogo znałeś, Piccolo. I bardzo się z tego cieszę! A teraz... Ponieważ cię lubię, pozwolę ci odlecieć. Mam tu dwóch takich do dobicia.

– Nie mogę na to pozwolić, Gohan.

Saiyan roześmiał się.

– A co chcesz zrobić? Spróbować mnie powstrzymać? Zapomniałeś, że od jakichś dwudziestu lat jesteśmy na nieco innym poziomie? Nie masz żadnych szans!

Piccolo – choć wydawało się to niemożliwe – jeszcze bardziej spoważniał, spoglądając uważnie na swego dawnego ucznia.

Eksplozja wstrząsnęła całą pokrytą lodem okolicą, sprawiając że kilka fragmentów lądolodu pokryło się wyraźnymi pęknięciami. Pancerna, ale nie dość wytrzymała brama wyleciała z głośnym hukiem. Wejście do ziemskiej kryjówki – choć jej właściciel nigdy nie używał słowa "kryjówka", tylko "siedziba" – Kaioshina stanęło otworem.

– Co się dzieje? – krzyknął Doktor Gero. – Co to było?

– Najwyraźniej ktoś nas atakuje! – wrzasnął piskliwym głosem Babidi.

– Niemożliwe! Nikt nie wie o tym miejscu! Kto...

W dymie, który pokrył cały korytarz prowadzący od nieszczęsnej bramy dało się dostrzec sylwetki dwóch postaci. Jednej wysokiej i szczupłej oraz jednej bardzo niskiej, choć także niewiele grubszej.

– Punkt dla ciebie, Cinna – dało się słyszeć męski głos. – Jak zwykle miałeś rację. Rzeczywiście tu są.

– Wiesz, kiedy przeanalizowałem wszystkie fakty, to stało się oczywiste – odparł mu drugi głos, bardzo łagodny w brzmieniu. – Gdzie indziej mogliby się ukryć, by jednocześnie trzymać rękę na pulsie i być całkowicie bezpieczni? To musiała być Ziemia.

– Dla mnie to nie jest takie oczywiste, ale jak wiadomo to ty jesteś od myślenia. Skąd wiedziałeś, że są dokładnie tutaj?

– Kiedy ty trenowałeś z Vegetą i koleżkami z oddziału, miałem mnóstwo czasu na przemyślenia i przeprowadzenie małego dochodzenia. Trochę to trwało, ale w końcu ich znalazłem. Niedawno. – W słowach tych była ukryta subtelna aluzja, zarzucająca Blankowi, że przez tyle czasu kompletnie olewał swojego najlepszego kumpla. Wysoki Lanfan jednak jej nie zauważył, albo przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. – Tyle tylko, że sam mógłbym sobie nie poradzić, dlatego byłeś mi potrzebny.

– Kapuję. No więc weźmy się do roboty. Trzeba rozwalić to miejsce i to najlepiej na jak najdrobniejsze kawałki.

Gero i Babidi popatrzyli po sobie nawzajem. W oczach obu geniuszy widać było czysty strach. Tu mieli być bezpieczni...

Jeszcze wiele eksplozji rozległo się tego dnia na Antarktydzie, ponieważ jednak nie było to zbyt często odwiedzane miejsce, prawie nikt tego nie zauważył.

Gohan kontra Piccolo... kto zwycięży, jeśli dojdzie do tej walki?

 
autor: Vodnique

<- Rozdział LXXXVIII

<- powrót
Kącik fana ►
STRONA KORZYSTA Z PLIKÓW COOKIE: POLITYKA PRYWATNOŚCI
Anime Revolution Sprites Twierdza RPG Maker