Kącik fana

Dragon Ball

Klub Fana » FanFicki » Dragon Ball AZ » Dark Kaioshin Saga » Część IV » Rozdział CVII
Dragon Ball AZ
Dark Kaioshin Saga
Część IV: Koniec
Rozdział CVII - Słaby punkt
 

– Cinna? Bra? – Freyę nieco zaskoczyło pojawienie się tej dwójki. – Co wy tu robicie?

– Niespecjalnie mamy czas na wyjaśnienia – stwierdził niski Lanfan. – Wszystko opowiem po drodze, zbierzcie nieprzytomnych – wskazał Saladina, Garnet i Pan – i lecimy do "Hildegardy".

– Uciekamy? A co z...

– Jeszcze nie uciekamy – przerwał Cinna – ale na wszelki wypadek musimy być gotowi do ucieczki z planety. Wszystko wyjaśnię po drodze, pospieszcie się! Bra złap się mnie, lecimy.

– Nie, Cinna, ja zostaję – powiedziała.

– Że co?

– Nie zostawię Brolly'ego, po prostu nie mogę.

– Oszalałaś! Co chcesz osiągnąć zostając tutaj? Nie pomożesz mu w żaden sposób.

– Ja go kocham! Nie zostawię go!

– Cholera, on ciebie też kocha, ale to nie znaczy, że chciałby, żebyś tu zginęła!

– Nie zginę. Wierzę, że Brolly zwycięży... ale, proszę, zabierz naszego syna. Jego nie mam prawa narażać.

Cinna spojrzał na nią poważnie i skinął głową, biorąc małego Saiyana na ręce.

– Gotowi? Lecimy!

Byli gotowi, Zidane niósł ciężko rannego Saladina, Tenshinhan skatowaną Pan, a Freya swoją siostrę, która nadal nie odzyskała przytomności po feralnym ciosie Cella. Lecąc tuż nad ziemią ruszyli w kierunku zaplanowanego przez Baku miejsca startu "Hildegardy". Przywódca Czerwonych Gwardzistów wolał być przygotowany na wszystko i dzień wcześniej rozkazał wszystkim stawić się przy krążowniku, w ostateczności planując ucieczkę z Ziemi.

Szarża trójki wojowników została brutalnie przerwana, kiedy nagle ich przeciwnik rzucił się w zupełnie przeciwnym kierunku, taranując ich i roztrącając na wszystkie strony, jak kręgle. Przeliczył się jednak, zderzenie przyhamowało go wystarczająco, by #17, który oberwał najmniej, zorientował się co do powodu jego nagłego ataku. Jednooki gonił uciekających Lanfanów i ich towarzyszy.

Android dopadł do wroga, złapał go za nogę i rzucił w zupełnie przeciwnym kierunku.

– Nie pozwólcie mu odlecieć! – krzyknął. – Dajmy tamtym czas na ucieczkę!

Marcusowi i Brolly'emu wystarczył szybki rzut okiem, aby zrozumieć sytuację.

– Oni lecą w kierunku naszego statku – wyjaśnił Lanfan. – Pewnie szykują się do ucieczki z planety.

– Nie wierzą w nas... – ponuro uśmiechnął się Brolly.

– W takim razie pokażemy im, że są w błędzie! – wtrącił Siedemnastka. – Pamiętajcie, celujemy w oko... i nie dajcie mu lecieć za nimi.

– Nie wygląda jakby chciał gdzieś lecieć – zauważył Marcus. Rzeczywiście, stwór lewitował spokojnie, kilkadziesiąt metrów przed nimi. Jakby oczekiwał na ich atak. – Chyba postanowił najpierw skończyć z nami.

– Niedoczekanie – syknął android. – Dobra, załatwmy go raz na zawsze.

Ustawili się przed nim półkolem. Trójka najsilniejszych wojowników Ziemi i on, jednooki, jakby stworzony ze smoły stwór. Bardziej obcy niż cokolwiek co każdy z nich widział wcześniej. Bez imienia. Bez twarzy. Bez uczuć. Wpatrywali się w niego jeszcze przez sekundę czy dwie zanim zaatakowali.

Pierwszy, zgodnie z wymyślonym przez siebie planem, rzucił się #17. Jako najszybszy i najodporniejszy miał odwrócić uwagę wroga, by Brolly albo Marcus mogli zadać mu w odpowiednim momencie celny cios w samą źrenicę oka. Android kopnął z półobrotu, czarny uchylił się. Siedemnastka przewidział to i od razu poprawił od góry, ciosem złączonych pięści. Trafił w kark, ale z marnym skutkiem – jego przeciwnik drgnął tylko i od razu niemal skontrował prawym prostym w brzuch androida. #17 odrzuciło na dwa metry, ale zaraz otrząsnął się i rzucił się do przodu, celnie kopiąc w korpus. Jednooki chyba nawet nie poczuł, chwycił przeciwnika za nogę i rzucił o ziemię z takim impetem, że android nawet nie zdążył się zorientować co się dzieje zanim nie zarył w powierzchnię.

Wykorzystując chwilę nieuwagi stwora Marcus rzucił się na niego z głośnym okrzykiem.

To był błąd.

Czarny usłyszał Lanfana i błyskawicznie zareagował, chwytając jego pięść na kilka centymetrów przed swoim okiem i zaciskając na niej swe długie palce.

– O cho... – zaczął czerwonowłosy, jednak jego słowa przeszły we wrzask bólu, kiedy stwór ścisnął, bez trudu miażdżąc kości Lanfana. Marcus odruchowo rzucił się do tyłu, ale nie zdołał wyrwać się z chwytu. Był na skraju przytomności, kiedy nagle usłyszał głuchy odgłos uderzenia.

Brolly zarył pięścią centralnie w duże, białe oko ich wspólnego wroga, ciosem tak silnym, że zadrżało od niego powietrze wokół.

Uścisk zelżał, co Marcus wykorzystał by wyrwać i tak już zmasakrowaną dłoń z chwytu przeciwnika. Przez chwilę trwali tak w powietrzu, nieruchomo, po czym Brolly cofnął rękę i oddalił się o metr od wroga.

Trafione oko zdeformowało się i wgniotło nieco do wnętrza głowy. Nie było już okrągłe, wyglądało teraz jak jajko rozbite na patelni. Zafalowało jeszcze i drgnęło, po czym źrenica skurczyła się do postaci cienkiej kropki i odpłynęła ku brzegowi oka, gdzie zniknęła.

Szczęśliwym przypadkiem okazało się, że planowany start "Hildegardy" miał odbyć się całkiem blisko miejsca ostatniej walki Vegety. Cinna i reszcie dotarcie tam zajęło zaledwie dwie minuty, choć trzeba przyznać, że lecieli tak szybko jak to tylko było możliwe. Niski Lanfan pokrótce wyjaśnił plan Blanka, jednakże szczegóły zachował dla siebie. Zdradził tylko, że jego przyjaciel przygotowuje plan ostatniej szansy i że powinni odlecieć, gdy zauważą iż planecie grozi niebezpieczeństwo.

Krążownik, o kształcie smukłego czworokąta, stał majestatycznie, niczym posąg, jedyna oznaka cywilizacji na pustkowiu. Właz był otwarty. Cała grupa weszła na pokład. Tuż przy wyjściu czekał na nich Baku, który widząc stan w jakim są Garnet, Pan i Saladin od razu kazał ich przenieść do ambulatorium. Obecności małego Brolly'ego nie skomentował.

– Hmm... Zjawiliście się tutaj – zaczął po drodze. – Czyżby sytuacja była aż tak zła?

– Dobra nie jest – wyjaśniła Freya. – Ale jeszcze nie uciekamy.

– Nie podoba mi się to "jeszcze". A gdzie Marcus i Blank? No i cała reszta, Vegeta...

– Vegeta nie żyje – przerwała Lanfanka. – Marcus w tej chwili walczy. Chyba przekroczył moc formy Super-Lanfana. Blank natomiast... Cinna?

– Przygotowuje plan ostatniej szansy, na wypadek gdyby cała reszta zawiodła – odpowiedział Cinna zgodnie z prawdą. – W razie niebezpieczeństwa mamy na niego nie czekać.

– Chcecie powiedzieć, że mamy go to zostawić? – zapytał zdziwiony Baku. – Jego i wszystkich innych?

Nikt nie odpowiedział, doszli tymczasem do ambulatorium. Pan, Saladina i Garnet zaczęto umieszczać w kapsułach regeneracyjnych.

Nagle Freya zaklęła głośno, jakby coś sobie przypominając.

– Smocze Kule, do diabła!! Jeśli ten Nameczanin, Dende, zginie razem z nim znikną Smocze Kule! Jeśli uda się go tu sprowadzić możemy wszystkich uratować!

– O cholera... racja! – Cinna poczuł jak robi mu się gorąco. – Blank i ja zupełnie o tym zapomnieliśmy. Przecież Blank mógł go tu teleportować!

– Skrewiliście – zauważył Baku bez złości w głosie. – I to poważnie... Proponuję, by ktoś po niego poleciał.

– Ja pójdę – zaoferował się Cinna. – To moja wina, że jeszcze go tu nie ma.

– Jesteś zbyt wolny – skwitował dowódca Czerwonej Gwardii. Zidane i Freya jako Super-Lanfani dotrą tam dwa razy szybciej.

Chcąc, nie chcąc, Cinna musiał się zgodzić z tym rozumowaniem.

– Nie ma sensu żebyśmy oboje lecieli – stwierdził Zidane. – Załatwię to sam.

– Zapomnij – uśmiechnęła się Freya. – Jestem od ciebie dużo szybsza.

– Ale...

– Nie ma czasu na "ale" – powiedziała Freya, kierując się do korytarza. – Poza tym nie sądzę, żebyście gdzieś polecieli. Wierzę, że Marcus wygra. W razie czego... zaopiekujcie się Garnet. – Ostatnie słowa doszły ich już z korytarza. Kilka sekund potem dostrzegli jak Freya, już w formie SLJ, leci w kierunku pałacu. Faktycznie była szybka.

– Pospiesz się, proszę – wyszeptał Cinna cicho, nikt go nie usłyszał.

Oko czarnego stwora zafalowało ponownie, tym razem mocniej. Po chwili drgnęło wyraźnie i... przepołowiło się.

– Co się... – zaczął Marcus.

Nagle cała sylwetka istoty zadrżała i jakby się rozciągnęła wszerz. Zaraz potem, przy wściekłym chrzęście kości, stwór rozciągnął się jeszcze bardziej i jakby sam rozerwał na dwie części, podobnie jak jego oko wcześniej.

– O nie – Lanfan nie wierzył własnym oczom, którymi widział wyraźnie dwa identyczne, czarne i jednookie potwory. Wpatrywały się w Brolly'ego i Marcusa beznamiętnie.

– Cholera! Co wyście zrobili? – doszedł ich nagle głos #17, który pozbierał się tymczasem.

– To ty nam kazałeś uderzać w oko, czy nie? – warknął Brolly. – Masz właśnie skutki!

– Uwa... – zaczął #17, nie zdążył jednak dokończyć kiedy oba stwory dopadły jednocześnie Brolly'ego. Saiyan nie zdążył nawet mrugnąć. Pierwszy cios trafił go w usta, miażdżąc wargi w krwawą masę i wykruszając kilka zębów. Drugi potwór uderzył Saiyana w żebra, łamiąc co najmniej jedno. Pierwszy tymczasem chwycił lewą rękę złotowłosego wojownika gwałtownym ruchem wyrywając ją ze stawu, a niemal odrywając w ogóle. Brolly ryknął z bólu, kiedy oberwał potężnym ciosem w kark. Tylko żywotności syna Paragasa trzeba było przypisać to, że jego kręgosłup nie połamał się w tym momencie. Zamiast tego Saiyan poleciał po prostu pionowo w dół i ciężko uderzył o ziemię.

"Chyba mamy przesrane" – pomyślał #17. Nie mylił się, stwory spojrzały prosto na niego.

"Zaczęło się." – Blank powstrzymał łzę. – "A jednak, nie udało im się. Mam nadzieję, że tamci zdążyli dotrzeć do statku."

Wyciągnął dłonie przed siebie, kierując je wewnętrzną stroną w powietrze. Zamknął oczy, koncentrując ki, otoczyła go silna, skoncentrowana aura. Uformował czerwoną, niesamowicie emanującą energią kulę.

Annihilator, najpotężniejsza znana mu technika.

Przez chwilę sylwetkę Lanfana otaczały wyładowania elektryczne, jednak zniknęły po kilu sekundach. Czerwony pocisk wessał do wnętrza siebie resztki aury swego twórcy, zupełnie jakby zbierał całość jego Ki, do ostaniej iskierki.

Tak też było w istocie, ale i to nie stanowiło całej prawdy. W rzeczywistości Blank zaklinał w pocisku całą swoją duszę, swoje "ja". Sam stawał się energią.

Bezwładne, pozbawione życia ciało opadło na ziemię.

Dla Blanka nie miało żadnego sensu uciekać. Eksplozja Annihilatora oznaczała śmierć dla jego twórcy. Niezależnie od tego, gdzie się znajdował.

Nie mógł dłużej zwlekać. Wiedział, że jednooki może w każdej chwili zduplikować się ponownie. Jeśli choć jedna z jego kopii wydostałaby się w otwartą przestrzeń zagrożony byłby cały wszechświat.

Pulsująca kula energii wbiła się w powierzchnię Ziemi i podążyła pionowo w dół.

Prosto ku jądru planety.

Jaki będzie koniec tej historii?

 
autor: Vodnique

<- Rozdział CVI

<- powrót
Kącik fana ►
STRONA KORZYSTA Z PLIKÓW COOKIE: POLITYKA PRYWATNOŚCI
Anime Revolution Sprites Twierdza RPG Maker